Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 6 .    

   Długie popołudnie wieczności ciągnęło się, ciągnęła się jego długa, złocista droga, która kiedyś miała zawieść do bezkresnej nocy Był ruch, lecz nie było wydarzeń, z wyjątkiem tych bez znaczenia, które wydawały się ważne jedynie uczestniczącym w nich istotom.

   Dla Lily-yo, Flor i Harisa wiele się wydarzyło. Najważniejsze - opanowali latanie. Związane ze skrzydłami bóle ustąpiły wkrótce po tym, jak młode, wspaniałe ciało i ścięgna okrzepły. Latanie przy słabej sile ciążenia stawało się coraz przyjemniejsze, brzydkie, łopoczące ruchy szybowników pozostały na Ciężkim Świecie. Nauczyli się latać w grupie i w grupie polować. Z czasem zaczęto ich wdrażać w realizację celu Jeńców.

   Szczęśliwe to były przypadki, które sprowadziły pierwszych ludzi w pudłopłonach na ten świat - coraz bardziej unaoczniały mijające tysiąclecia. Istoty ludzkie stopniowo adaptowały się w Świecie Prawdziwym. Przeciętna ich życia wzrastała, panowanie okrzepło, gdy jednocześnie na Ciężkim Świecie pogarszały się warunki dla wszystkiego, co nie było roślinną wegetacją. Przynajmniej Lily-yo dostrzegła szybko, o ile łatwiejsze stało się życie w nowym otoczeniu. Siedząc z Flor wśród kilkunastu towarzyszy, jadła papkę z wycierucha przed przystąpieniem do wykonania rozkazu Jeńców i podróżą na Ciężki Świat. Z trudem przyszło Jej wyrazić to wszystko, co czuje.

   - Tutaj nic nam nie grozi - powiedziała, wskazując cały ten zielony, omdlewający w spiekocie obszar pod srebrzystą siecią pajęczyn.

   - Jedynie osice - przytaknęła Flor.

   Wypoczywali na gołym szczycie, do którego nie docierały nawet olbrzymie pnącza i gdzie powietrze było rzadsze. Niesforna zieleń rozciągała się pod nimi prawie jak na Ziemi, chociaż koliste formacje skalne trzymały ją tutaj w ustawicznym szachu.

   - Ten świat jest mniejszy - powiedziała Lily-yo w kolejnej próbie przekazania Flor tego, co jej chodziło po głowie. Tu jesteśmy więksi. I nie trzeba tak często walczyć.

   - Niebawem będziemy musieli walczyć.

   - Potem możemy tutaj znowu wrócić. To dobre miejsce, nie ma tu nic drapieżnego ani tak wielu wrogów. Tutaj grupy mogłyby żyć, nie bojąc się ustawicznie. Veggy, Toy, May, Gren i pozostałe maleństwa - im by się tutaj podobało.

   - Tęskniliby za drzewami.

   - Niedługo zapomnimy na zawsze o drzewach. Mamy w zamian skrzydła. Wszystko jest sprawą przyzwyczajenia. Ta błaha pogawędka odbywała się w nieruchomym cieniu skały. Trawersery żeglowały w górze jak srebrne kleksy na tle karmazynowego nieba i przemierzając swoje sieci, z rzadka tylko zapuszczały się daleko w dół do selerów. Lily-yo zagapiła się na te stworzenia, rozmyślając o wielkim celu, który zrodził się w umysłach Jeńców; ich plan przelatywał przed jej oczyma w szeregu ruchomych obrazów. Tak, Jeńcy widzieli. Potrafili przewidywać, czego ona nie umiała. Ona i wszyscy wokół niej żyli jak rośliny, robiąc co popadnie. Jeńcy nie byli roślinami. Ze swoich cel widzieli więcej od tych, co byli na zewnątrz. I właśnie Jeńcy to zobaczyli: że te kilka istot ludzkich, które dotarły do Świata Prawdziwego, zrodziło niewiele dzieci - albo byli za starzy, albo promienie, które spowodowały wyrośnięcie skrzydeł, zabiły ich nasienie. Że tutaj było dobrze, a mogło być jeszcze lepiej, gdyby ludzi było więcej. Że jedynym sposobem ściągnięcia tu ludzi było sprowadzenie niemowląt i dzieci z Ciężkiego Świata.

   I tak czyniono od niepamiętnych czasów. Dzielni szybownicy wędrowali z powrotem na tamten, drugi świat i kradli dzieci. Szybownicy, którzy ongiś napadli grupę Lily-yo podczas wspinaczki do Wierzchołków, brali udział właśnie w takiej wyprawie. Porwali Bain, by dostarczyć ją w pudłopłonie do Świata Prawdziwego - i od tamtej pory wszelki słuch po nich zaginął. Wiele zasadzek i niebezpieczeństw czyhało w tej długiej podróży tam i z powrotem. Niewielu powracało. Teraz Jeńcy pomyśleli o lepszym i śmielszym projekcie.

   - Trawerser nadchodzi - powiedział Band Appa Bondi, budząc Lily-yo z zadumy - Przygotujmy się do drogi. Rozkazywał grupie dwunastu szybowników wyznaczonych do tego nowego zadania. Był ich przywódcą. Wiódł Lily-yo, Flor, Harisa oraz ośmioro innych, trzech mężczyzn i pięć kobiet. Zaledwie jedno z nich, sam Band Appa Bondi, został przeniesiony na Świat Prawdziwy jako chłopiec, reszta przybyła tu tak samo jak Lily-yo. Podnosząc się, z wolna rozpostarli skrzydła. Nadeszła chwila ich wielkiej przygody. Strach jednak nie miał do nich łatwego przystępu - nie potrafili spojrzeć w przyszłość tak jak Jeńcy, poza być może Bandem Appa Bondim i Lily-yo, która dla dodania sobie otuchy powtarzała w koło: "Tak już jest". Wreszcie wszyscy rozłożyli szeroko ramiona i wzbili się na spotkanie trawersera.

   Trawerser pożywił się. Schwytał w pajęczynę osicę, najsmakowitszego nieprzyjaciela, i wyssał ją, aż pozostał pusty pancerz. Teraz zagłębił się w posłanie z selerów, przygniatając je swoim wielkim cielskiem. Zaczął delikatnie pączkować. Później będzie mógł skierować się ku ogromnym, czarnym zatokom, dokąd wzywały upał i promienie. Zrodził się na tym świecie. Jako osobnik młody, jeszcze nigdy nie odbywał przerażającej, a zarazem upragnionej wyprawy do innego świata.

   Pączki kiełkowały z jego grzbietu, strzelały, spadały na ziemię i rozbiegały się, aby zagrzebać się w szlamie i błocie, gdzie mogły w spokoju rozpocząć swoje dziesięć tysięcy lat wzrastania. Trawerser chorował, chociaż był młody. Nie wiedział jednak o swojej chorobie. Nie wiedział też, że jej przyczyną była wraża osica. Jego rozległe cielsko było mało wrażliwe na odczucia.

   Dwanaście istot ludzkich wylądowało mu na grzbiecie blisko tyłu odwłoka, w miejscu osłoniętym przed gronami Jego oczu. Ludzie zapadli w sztywnych, sięgających ramion włóknach, które spełniały funkcję włosów trawersera, i rozejrzeli się dokoła. Lotniak przemknął górą i zniknął. Trzy chwastąszcze rozgarnęły łykowate włosy i przepadły w nich na zawsze. Wszędzie panował spokój, jakby leżeli na niewielkim, opustoszałym pagórku. Po pewnym czasie rozsypali się w tyralierę i ruszyli przed siebie ze spuszczonymi głowami, badając wzrokiem podłoże. Band Appa Bondi na jednym skrzydle, Lily-yo na drugim. Ogromny kadłub usiany był wybojami, zryty i pokiereszowany, co utrudniało posuwanie się po pochyłości. Zielone, żółte i czarne włókna tworzyły wielobarwny deseń, w naturalny sposób maskując cielsko trawersera przed spojrzeniem z powietrza. W wielu miejscach zakorzeniły się wytrwałe rośliny pasożytnicze, czerpiąc soki ze swego gospodarza; gdy trawerser wyruszy między światy, czeka je śmierć. Ludzie nie szczędzili sił. Raz trawerser zwalił ich z nóg, układając się wygodniej. Zbocze, którym szli, podniosło się gwałtownie, co zwolniło tempo marszu.

   - Tutaj! - usłyszeli krzyk Y Coyin, jednej z kobiet. Znaleźli wreszcie to, czego szukali, a na poszukiwanie czego wysłali ich Jeńcy. Zbili się wokół Y Coyin z wyciągniętymi nożami, spoglądając w dół na starannie wygryzione włókna, odsłaniające łysinę o średnicy równej wzrostowi człowieka. Łysinę przykrywał okrągły strup. Lily-yo pochyliła się nad nim i dotknęła. Był niezwykle twardy. Lo Jint przyłożyła ucho. Cisza. Spojrzeli po sobie. Nie potrzebowali sygnału i nie otrzymali żadnego. Przyklękli razem wokół strupa i podważyli go nożami. Nagle trawerser poruszył się. Padli na brzuchy W pobliżu wychylił się pączek, wystrzelił, stoczył po pochyłości i kiedy spadał na grunt w dole, zrzynek pożarł go w locie. Ludzie podjęli pracę. Strup drgnął. Podnieśli go. Przed nimi odsłonił się mroczny, grząski tunel.

   - Ja pójdę pierwszy-powiedział Band Appa Bondi. Opuścił się w dół. Za nim następni. Ciemny krążek nieba u góry towarzyszył im, aż cała dwunastka znalazła się w tunelu. Wtedy zaciągnięto strup na dawne miejsce. Z cichym mlaśnięciem zaskoczył i zaczął się ponownie zabliźniać. W pulsującym z lekka zagłębieniu przywarowali na długo. Przykucnęli z nożami w pogotowiu, skrzydła położyli po sobie, ich człowiecze serca waliły mocno. Znajdowali się na wrogim terytorium w podwójnym sensie. Trawersery były sojusznikami w najlepszym razie z przypadku, pożerały ludzi z równą gotowością jak wszystko inne. Lecz ta nora była dziełem żółto-czarnej niszczycielki, osicy. Niezmożone i zaradne osice, jedne z ostatnich prawdziwych owadów, jakie przetrwały, instynktownie wybrały na swoją ofiarę najmocniejszy ze wszystkich żywych organizmów. Samica osicy siadała na trawerserze i drążyła w nim tunel. Ryjąc coraz głębiej, zatrzymywała się w końcu i sposobiła komorę lęgową: żłobiła ją w żywym trawerserze, paraliżując żądłem jego tkankę, by nie dopuścić do ponownego zasklepienia. Tam, przed powrotem na światło dzienne, składała jaja. Kiedy z jaj wykluwały się larwy, miały świeże, żywe ciało za pokarm.

   Po jakimś czasie Band Appa Bandi dał znak i grupa ruszyła naprzód, niezdarnie zstępując w głąb tunelu. Wiodła ich blada, fosforyzująca poświata. Ciężkie jak zielsko powietrze zalegało im piersi. Posuwali się bardzo wolno, bardzo cicho, ponieważ słyszeli przed sobą poruszenie. Nagle stwierdzili, że owo poruszenie jest tuż przy nich.

   - Uwaga! - krzyknął Band Appa Bondi.

   Coś rzuciło się na nich z przeraźliwej ciemności. Zanim sobie zdali z tego sprawę, tunel zakręcił i rozszerzył się w komorę lęgową. Larwy osicy już się wylęgły. Nieprzeliczony tłum larw napadł intruzów, w rozdrażnieniu i strachu kłapiąc szerokimi na wyciągnięcie męskich ramion szczękami. Band Appa Bondi pokrajał wprawdzie pierwszego napastnika, ale inny odgryzł mu głowę. Padł, a jego towarzysze rzucili się przez trupa w ciemność. Prąc do przodu, umykali trzaskającym szczękom. Poza głowami larwy były miękkie i pulchne. Jedno chlaśnięcie nożem rozpruwało je, wypuszczając wnętrzności. Walczyły, ale nieumiejętnie. Ludzie dźgali z furią, odskakiwali i cięli. Nie zginął żaden człowiek więcej. Zwróceni plecami do ściany rżnęli i kłuli, otwierając delikatne brzuchy, krusząc szczęki. Zabijali bez chwili wytchnienia, nie czując ani litości, ani nienawiści, aż tłusta breja sięgnęła im kolan. Larwy pękały, wiły się, umierały Z pomrukiem satysfakcji Haris ściął ostatnią. Po czym jedenaście znużonych istot ludzkich wczołgało się do tunelu, by odczekać, aż spłynie całe świństwo, a potem czekać jeszcze dłużej.

   Trawerser drgnął na posłaniu z selerów. Niejasne impulsy krążyły po jego jestestwie. Rzeczy, które zrobił. Rzeczy, które ma zrobić. Rzeczy zrobione zostały zrobione poprzednio, rzeczy, które ma zrobić, wciąż były do zrobienia. Wydmuchując bąbel tlenu, dźwignął się do góry. Najpierw powoli wspiął się po linie, do sieci, gdzie powietrze było rozrzedzone. Zawsze, zawsze w wiekuistym popołudniu tu się poprzednio zatrzymywał. Powietrze się nie liczyło, upał był wszystkim, żar, co parzył, kłuł, masował i pieścił tym mocniej, iż wyżej. Wypuścił strzęp nitki z gruczołu przędnego. Nabierając prędkości i determinacji, wystrzelił swoje potężne, roślinne ja, byle dalej od fruwających osic. W nieokreślonej odległości przed nim żeglowała półkula blasku, biało-błękitno-zielona; ku niej warto było podążyć. Tutaj znajdowało się to odosobnione miejsce młodego trawersera, przerażające i wspaniałe, jaskrawe i mroczne, przepełnione pustką. Obracaj się w pędzie... wszystkie boki przysmażą się dobrze... żadnego kłopotu...

   Poza tym, że tkwiąca głęboko w twym środku niewielka gromadka istot ludzkich wykorzystuje cię jako arkę do swych własnych celów. Nieświadomie niesiesz ich z powrotem do świata, który kiedyś, jakże zdumiewająco dawno temu, należał do ich rodzaju.

następny